poniedziałek, 28 września 2009

Czasem w rikszy, po wieczornym spektaklu, gdy wracam do domu, patrzę zdumiona na miasto i czuję się jakbym dopiero wysiadła z samolotu i jechała z lotniska. Jestem w Delhi, w Indiach (zdumienie). Bo na co dzień o tym zapominam. O tym, że żyję na wyjeździe, że to miasto nie jest moje. O tym, że połowy rzeczy, które się wokół mnie dzieją nie rozumiem, nie znam, tak samo jak przyzwyczaiłam się do tego, że nie rozumiem tego co ludzie wokoło mówią i tylko odczytuję domniemane znaczenie konwersacji z mimiki, gestów z energii międzyludzkiej.
Bo na co dzień po prostu jestem w nurcie wydarzeń, w autobusie zmęczona, na lekcjach skupiona, w domu trzeba kupić mleko i jajka i zadbać aby mrówki nie wprowadziły się na stałe, na domowych imprezach poznaję ciągle nowe osoby i naraz odkrywam, że łatwo się zaprzyjaźniam. W Delhi jest dużo obcokrajowców, którzy żyją, obserwując z daleka, z perspektywy swojego kraju, różnice i inność Indii, a jednocześnie mają tu swój dom i jedynie to, że ich przyjaciele przyjeżdżający tutaj na krótsze lub dłuższe okresy czasu, ciągle się zmieniają. Mieszkają tu jak ja przez kilka miesięcy, a potem wracają do swojej opuszczonej czasoprzestrzeni w tak zwanym kraju ojczystym. Gdy zaczynasz żyć w różnych krajach na dłużej, zaczynasz mieć poczucie przynależności do tych miejsc, z każdym wiążą się emocje, słowa w innych językach, odczucia, zapachy i w każdym mieście do innego miejsca tęsknisz.
To trochę takie usprawiedliwienie, dlaczego tak rzadko piszę. Po prostu w pewnym momencie Delhi traci egzotykę, a czas liczy się weekendami i zlewa w nieokreśloną ilość podobnych dni i różnych nocy.
Wczoraj byłam z moją hiszpańską znajomą Silvią (mieszka tu czwarty rok) na spektaklu włoskiej Comedia de'l Arte. Świetna sztuka, ogromnie wyrazista i znając nieco hiszpańskich słów oglądałam ją jak bollywoodzki film bez tłumaczenia. Cała sala publiki, a sztuka po włosku :). Najwięcej oklasków zebrały wstawki w języku hindi, które zostały świetnie zaaranżowane na potrzeby pokazu w Delhi. I tylko kilka osób wyszło z sali, gdy okazało się, że raczej nie zrozumieją sensu słów w tej sztuce :).
Z ciekawszych pokazów byłam również na Kathak and Bharatanatyam Jugalbandi (czyli pytanie-odpowiedź). Ciekawe doświadczenie zobaczyć na jednym pokazie dwa style, którymi się zajmuję. Kathak w wykonaniu Rashmi Uppal z Drishtikon Dance Company. Piękne choreografie i cała gama ekspresji. Bharatanatyam troszke słabsze w wykonaniu Aninditty Kalaan. I niestety, ale ten pokaz nie odnalazł połączenia pomiędzy dwoma stylami, nie był poszukiwaniem podobieństw w dwóch odmiennych formach, a tylko prezentacją dwóch technik. I automatycznie zaczynało się porównywać co jest lepiej wykonane, ciekawsze. Kathak górą, zdecydowanie. Rashmi jest na pewno na wyższym poziomie technicznym również. A poza tym Kathak pozwala na wyrażanie indywidualności, na eksperyment, w jego formę wpisane jest poszukiwanie swojej własnej ekspresji.
Zaczęłam mocno rozmyślać, czy nie zdradzam Bharatanatyam...Tylko, że to co mnie naprawdę pociąga w tej technice to nie tradycyjne choreografie świątynne (które zawsze będą ciekawsze w wykonaniu ślicznej tamilki), ale świadomość ciała, precyzja ruchu, abstrakcja zawarta w geometryczności form. Czyli wykorzystanie klasycznej techniki do budowania współczesnej formy wypowiedzi. Bardzo bym chciała zacząć pracować z moim mistrzem w tym kierunku, mam nadzieję, że się zgodzi.
Dzisiaj była Dushehra wieczorem miasto rozbłysło fajerwerkami i triumfowało nad pokonaniem Rawany i uwolnieniem Sity. Demony pokonane, szczęśliwy czas na rozpoczęcie nowych przedsięwzięć i uzyskanie błogosławieństwa swojego guru na dalszy rozwój twórczy. A dla mnie dzisiaj był po prostu szczęśliwy, leniwy, letni dzień w domu...od jutra przygotowania do pokazów w produkcji Umy Sharmy, które odbedą się w przyszłym tygodniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz